Kosić, nie kosić – oto jest pytanie
Zdawać by się mogło, że czasy malowania trawników dawno minęły. Nie jest to jednak prawdą. Grono miłośników zielonych muraw trzyma się mocno swoich upodobań, a rynek, jaki stwarzają swoimi gustami, zapełniany jest przez wiele towarów i usług. Roboty koszące i systemy nawadniania zdają się czymś normalnym, codziennym i powszechnym, gdy uświadomimy sobie, że istnieje również... natryskowe zabarwianie muraw. Owszem, króciutka i zawsze zielona murawa jest możliwa, choć zwolennicy zostawiania zieleńców odłogiem uważają to za zbrodnię przeciwko naturze i pytają o przyrodnicze koszty.
Złotym, a właściwie zielono-złotym środkiem zdają się być rozwiązania oparte na dynamice procesów przyrodniczych (nature based solutions) i powrót do gospodarowania miejskimi oraz prywatnymi zieleńcami nie tak, jakby były trawnikami, a raczej łąkami. Choć oczywiście nie jest to rozwiązanie uniwersalne i możliwe w każdym miejscu. Równy, zielony trawnik jest przecież nieodłącznym elementem wielu założeń ogrodowych, muraw w zabytkowych parkach, opraw parterów kwiatowych. Niektóre z trawników obrosły legendą jako te, które utrzymywane są od kilkuset lat wyłącznie dwoma technikami: podlewaniem i koszeniem. Oczywiście to mało prawdopodobne, by trawnik przez wieki obył się bez aeracji, dosiewania, piaskowania, ale legendy mają swoje prawa. Nie o to zresztą chodzi, by bić jakieś rekordy, zwłaszcza, że XXI w. to nieco inne wyzwania i nawet posiadacze najsłynniejszych trawników świata, np. brytyjska rodzina królewska, zaczynają się z tym zgadzać. Trawnik jest tworem energochłonnym i pochłaniającym wodę. Wspomniane podstawowe zabiegi pielęgnacyjne – podlewanie i koszenie – są wyzwaniem dla producentów systemów nawadniających i urządzeń ścinających trawę. Dzięki ich badaniom i rozwiązaniom trawniki, tam gdzie muszą być zachowane, utrzymywane są przy akceptowalnym dla takich miejsc nakładzie zasobów i środków. Choć bywa, że i tak są kością niezgody w sporze między osobami przywiązanymi do estetyki pola golfowego, a osobami, które wolą estetykę opartą na łąkowych łanach.
Pozory racjonalności
Oczywiście, choćby w obrębie miasta, są też obszary, w których regularne koszenie jest i raczej powinno być utrzymywane. Regulują to wytyczne konserwatorskie czy odrębne przepisy o utrzymaniu dróg, nakazujące zachowanie stożków widoczności na skrzyżowaniach czy przejazdach kolejowych, gdzie ukształtowanie terenu w połączeniu z wysoką trawą i bylinami mogłoby powodować ryzyko obniżenia bezpieczeństwa. Są to jednak okoliczności nie tak częste, jak standardowa odpowiedź zarządców terenów zieleni na prośby coraz liczniejszych środowisk chcących zachować bioróżnorodność również na zieleńcach. Odpowiedzi motywowane „względami bezpieczeństwa” pisane bez rozpatrzenia możliwości, jakie daje miejsce, już nie działają, ani na botaników, ani na zwykłych mieszkańców, którzy zamiast bycia zbywanymi, chcieliby wreszcie móc pokazać swoim dzieciom, jak w naturze wygląda motyl, trzmiel czy dziko rosnący kwiat. Na równym terenie „trawa do kolan” nie zasłoni przecież nadjeżdżającego samochodu ani pociągu. Trawa nie zwiększy też ryzyka wypadku, gdy ledwie sięgnie osłon przeciwolśnieniowych na pasie zieleni rozdzielającym kierunki ruchu samochodów. Stąd coraz częstsze i coraz bardziej stanowcze propozycje częściowego i/lub czasowego zaniechania koszenia zieleńców w niektórych miejscach.
Wymiana pokoleń
Druga połowa XX w. ukształtowała w naszej części Europy przekonanie, że trawnik wykoszony to trawnik zadbany. Praca, która została włożona w skrócenie rosnących pędów, nadawała sens i wartość nakładów ponoszonych przy cięciu. Taka sztuka dla sztuki albo praca z zaangażowaniem godnym większej sprawy. Bo sens przyrodniczy takiego działania nie był zbytnio brany pod uwagę. Rozważania o wyższości późniejszego i rzadszego koszenia to dopiero głos biologów XXI w. Jednocześnie głos coraz wyraźniej współbrzmiący z głosem ludzi, którzy dawno nie zobaczywszy na swoim podwórku cykorii podróżnik, rumianku czy margaretki, przeczuwają, że kompulsywnym koszeniem tracimy więcej niż tylko ciszę, spokój i pieniądze. Sukces planowania i aranżowania łąk dedykowanych lokalnym warunkom wodno-glebowym pokazuje też wzrost świadomości ekologicznej. Mieszkańcy i urzędnicy coraz częściej życzą sobie i stawiają to nawet jako warunek, by planowana „łąka kwietna” składała się z gatunków nie tylko trwałych i kwitnących, ale i rodzimych. Stawianie na takie rozwiązania jest jednocześnie kompromisem – oswajają mniej otwartych na zmiany użytkowników terenów zieleni z aranżacją wyrastającą na wysokość nie tylko „do kostek”, ale i wyżej. Zwłaszcza, że... i kosiarka syta, i łąka cała, bo nie ma łąki bez koszenia. Koszenie jest nieodłącznym elementem kształtowania takiego zbiorowiska roślinnego jak łąka. Powinno być to jednak koszenie na tyle rzadkie, by umożliwić naturalną sukcesję rodzimych gatunków, a na tyle częste, by powstrzymać ekspansję obcych gatunków inwazyjnych i innych niepożądanych w danym miejscu. Warto przy tym sięgnąć do 150 lat badań i doświadczeń łąkarstwa. Być może dla osób, które przywykły do tego, że w danym miejscu był zawsze trawnik, a teraz jakieś „chaszcze”, będzie to trudne, ale już starożytni spostrzegli: tempora mutantur et nos mutamur in illis („czasy się zmieniają, a my zmieniamy się wraz z nimi”).
Korzyści powściągliwości
Rzadsze koszenie i pozostawianie części trawników zaniechanymi jest w praktyczne w różnych wymiarach. Choć są też obawy i zastrzeżenia. Na przykład to, że w wyższej roślinności jest więcej kleszczy, okazuje się mało racjonalne, gdy przypomnimy sobie, że do spacerów służą alejki, a nie powierzchnie zielone. Zresztą po co wybierać powierzchnię niekoszoną, skoro częściej spotykamy wykoszone, czy to z jakiejś przekory? Gdy jednak nieprzejednani wrogowie wybujałej zieleni użyją argumentu psich potrzeb fizjologicznych, warto pamiętać, że zaniechany trawnik to nie cała powierzchnia zieleńca zostawiona bez koszenia. Pas trawnika o szerokości metra wzdłuż wszystkich ciągów pieszych może być koszony jak zwykle, co zapewni nie tylko widoczność osobom niskorosłym czy poruszającym się na wózkach, ale i przestrzeń dla psów oraz łatwość usuwania ich nieczystości przez właścicieli. Ostatnia kwestia sporna to rzekome i rzeczywiste alergie miłośników koszenia. Trawa niekoszona pyli tylko w zaplanowanym przez naturę okresie, po czym dojrzewa, wysiewa się i może zostać skoszona. Trawa skoszona zbyt wcześnie będzie szukać okazji do zakwitnięcia później i pewnie to zrobi, a tym samym okres jej pylenia rozciągnie się w czasie. Co dla osób, które nie leczą swojej alergii, jest rozwiązaniem przeciwnym do oczekiwanego – zbyt częste koszenie działa na niekorzyść ich zdrowia. Nawet, gdyby koszenie odbywało się co tydzień, pyłki traw są w stanie przelecieć kilkadziesiąt kilometrów, czyli może nawet z sąsiedniego województwa.
Jakie są jednak wspomniane zalety powściągnięcia się od zbyt częstego koszenia zieleńców?
Trawnik zaniechany:
– obniża poziom zanieczyszczeń,
– spełnia w mieście rolę łąki antysmogowej,
– przyczynia się do lokalnego obniżenia temperatury i ograniczenia miejskich wysp ciepła,
– ma zdolność do ponadprzeciętnej chłonności wody, dzięki temu m.in. zmniejsza ryzyko podtopień w następstwie nawałnic,
– daje szansę na bioróżnorodność i powrót zapomnianych gatunków roślin zielnych,
– jest schronieniem, miejscem lęgów, wychowywania młodych i żerowiskiem dla drobnych kręgowców, takich jak: ptaki, jeże, ryjówki,
– pozostawiony w spokoju nie wzbudza tumanów pyłu i pyłków,
– przez niepobudzanie nadmiarowym koszeniem nowego cyklu kwitnienia skraca okres pylenia traw,
– obniża poziom hałasu,
– zwiększa wilgotność powietrza w swoim pobliżu, co działa zbawiennie na zdrowie wszystkich,
– staje się pożytkiem dla dziko żyjących zapylaczy: pszczolinek, miesierek, murarek, trzmieli.
Pełen artykuł w e-wydaniu!